piątek, 12 kwietnia 2013

Smaczki z dziennika terenowego



Dostaliśmy za zadanie podzielić się w grupy i sporządzić esej fotograficzny na trzy tematy. Ja oczywiście zapomniałem o tym „na śmierć” i, wraz z trzema dziewczynami, podobnie zorientowanymi, utworzyliśmy jedną grupę. Właściwie, ‘-liśmy’, ale one używały ciągle końcówki ‘-łyśmy’. Ten feminizm… Jak jest wielu mężczyzn i jedna kobieta, to nie ma mowy o pomyłce, byłaby obrażona. Ale jak jest jeden mężczyzna w grupie, to od razu można go pominąć, albo, co gorsza, uznać ‘za jedną z nas…’ No, ale w końcu jakoś doszliśmy do porozumienia, chociaż nie jestem tego pewna… pewien. No, masz, oto i konsekwencje.
    Bartosz
&
Dzień pierwszy: Fajnie, że można pogadać z ludźmi, skonsultować wątpliwości, to dużo daje, uspokajam się. To tylko praktyki, nie koniec świata. Ostatecznie mamy przecież „scenariusz” spotkania, teraz tylko, co zrobić, żeby doszło do takiego spotkania.
Dzień szósty: Młoda sprzedawczyni z Cichego Kącika swobodnie z nami gada, interesuje się, jak nam idzie, co będzie, jak nie będziemy miały 10-ciu wywiadów J
Po południu: Formułka, którą serwuję potencjalnym respondentom brzmi mniej więcej tak: „Dzień dobry, przyjechałam na praktyki do Sokółki z Poznania. Mamy za zadanie porozmawiać z mieszkańcami Sokółki na temat życia tutaj. Czy znalazłaby Pan/i czas?” Pytam, pytam i pytam, aż w końcu zmęczona do jednej pani mówię „przyjechałam na praktyki do Poznania”. Mam wrażenie, że pani potakuje głową, mówi cicho „do Sokółki” – tak jakby chciała pomóc wyrecytować mi mój wierszyk J
         Natalia
&
A może teren wcale nie jest w nas? I nie może być? Przyjechałam tu i nigdy nie będę stąd. Przyjechałam tu z zewnątrz; nie rozumiemy się, no i mam konkretne wyobrażenie na temat tego miejsca. Mogę je modyfikować oczywiście, ale cały czas mam w sobie pamięć wszystkich modyfikacji. No i cały czas to moje wrażenie: mój konstrukt na podstawie jednostkowej interakcji z przedstawicielami lokalnej społeczności. A więc temat teren w antropologu mówi w zasadzie o wyobrażeniu antropologa odnośnie do tego co się ‘dzieje w naszej głowie’. Nie ma terenu w antropologu, jest symulakrum terenu: tylko to co antropolog powie i pomyśli o terenie i jak to pokaże?
Krystyna
&
Dochodząc do wniosku, że do tej pory czas spędzony w Sokółce nie przynosi jednak zadowalających mnie rezultatów, trzeba było schować ‘godność w kieszeń’ i skorzystać z pomocnych dłoni, które do nas wyciągnięto. Przyniosło to profity, aczkolwiek żal, że nie zrobiło się tego samemu pozostał. Dzisiejszy ludzki dystans nie dał poczucia spełnienia ani przywiązania jednak pojawił się spokój ducha i umysłu, iż wyjazd nie pójdzie na marne…
Magda  

Mnóstwo stresu, poczucie bezsilności, kiedy siedziałam w muzealnej sali czekając na wyświetlany  film i obserwując jak inni ludzie załatwiają sobie informatorów. Pojawiła się blokada i niepokój, co uniemożliwiało skupienie się zupełne na filmie, bo w głowie powtarzałam sobie, że muszę się przemóc, że muszę zagadać. Pod wpływem chwili odwróciłam się do panów siedzących za mną i zapytałam, po prostu zapytałam. Początkowo spotkałam się z pewną negacją mojej prośby, ale po chwili jeden z panów sam zaczął dopraszać się wywiadu. Więc z marszu weszłam w rozmowę, która trwała praktycznie 2 godziny. Pod koniec oboje byliśmy już dość zmęczeni, a po wywiadzie senność mnie wielka ogarnęła, lecz minęła, gdy spotkałyśmy się z koleżanką z Białegostoku, która udostępniła nam kontakty do swojej rodziny co na pewno nam pomoże. Dzień męczący, ale owocny, jednak poduszka woła, aby złożyć na niej głowę, bo jutro kolejny pracowity dzień.
        Magda
&
Zawsze pobierać od potencjalnych informatorów namiary na nich! Skoro już się zgodzili na rozmowę, poprosić o numer telefonu chociażby albo adres. Nie ufać swojej pamięci, po kilku dniach twarze się rozmywają, a wszystkie panie w czarnych płaszczach i fioletowych kapeluszach wyglądają tak samo.

Zdążyłyśmy na końcówkę wielkopostnego nabożeństwa do cerkwi. Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg głowy rozmodlonych pań zwróciły się w naszą stronę, niektóre z nich wyrażały zdziwienie. Popatrzyły i wróciły do modlitwy. W cerkwi roznosił się głos melorecytującego w języku rosyjskim batiuszki, ale początkowo nie byłyśmy w stanie zlokalizować skąd on dochodzi. Dodatkowo na jego słowa co jakiś czas odzywał się chór kobiecy, którego też nie widziałyśmy. Stałyśmy zatem, zewsząd otoczone przenikającymi się obcymi głosami, w półmrocznej przestrzeni modlitewnej, przesiąkniętej gęstą wonią kadzidła, w której otaczający nas ludzie wykonywali gesty dla nas niezrozumiałe w momentach dla nas niespodziewanych. Naraz batiuszka wyszedł zza ikonostasu, zszedł do kobiet, odwrócił się w stronę prezbiterium i klęknął. Kobiety podążyły jego śladem, a później na jego trzy zawołania złożyły głębokie pokłony. Przyłączyłyśmy się do tego zgromadzenia powodowane potrzebą wpasowania się w obowiązujące zasady, których i tak nie byłyśmy w stanie na tym etapie rozpoznać. Zawsze wykonywałyśmy jakiś gest o te kilka sekund później, mając w swojej świadomości wypracowane inne schematy i zautomatyzowane inne mechanizmy. Batiuszka wkrótce podniósł się i już twarzą do zebranych zaczął do nich przemawiać, pobłogosławił ich i zakończył nabożeństwo. Kobiety zaczęły podążać w naszą stronę kierując się do wyjścia, wymieniały między sobą komentarze na temat nauki jaką usłyszały, mówiły po polsku, wtedy zasłona naszego niezrozumienia zaczęła się przedzierać. Po wyjściu z cerkwi pewna pani wytłumaczyła nam, że na dzisiejszym nabożeństwie (trwającym od godziny 17) kobiety przystępowały do spowiedzi i komunii świętej, zachowując uprzednio całodzienny post. Wizyta w cerkwi była doświadczeniem całkowitego wyobcowania, pełnego zachwytu zagubienia i niemożności wpasowania się w obowiązujące reguły.

Część osiedla Zielonego widać należy do tych biedniejszych. Stoją tu oprócz nowych bloków wokół kolejnego kościoła, również stare budynki z odpadającymi tynkami, niskie pomieszczenia szeregowe i niewielkie mieszkania. Na rogach ulic wystają mężczyźni starsi i młodsi z butelkami żołądkowej w ręce, gaszący przedpołudniowe pragnienie. Zielone jest ambiwalentne. Pojawia się niekiedy w wypowiedziach mieszkańców wśród miejsc, które są wizytówką Sokółki, ale także formułuje się względem niego zarzuty, że niepotrzebny w Sokółce kolejny kościół czy supermarket, który jest w budowie. Młodzież z Zielonego jest już stracona, bierze narkotyki albo je sprzedaje, niczym się nie interesuje, tylko włóczy po osiedlu, aż strach wyjść na klatkę, bo można dostać po mordzie.

Odwiedziny na Zielonym. Znowu nie mogłam odnaleźć domu modlitwy świadków Jehowy, a wzbudza on mnóstwo emocji wśród tubylców. Wciąż pojawia się informacja, że oni ten dom wybudowali w porażająco krótkim czasie. Dokładny czas waha się od jednego dnia, przez dobę do 48h. Z jednej strony świadkowie zbudowali i już chodzą i nie dają spokoju mieszkańcom, z drugiej są eleganccy zawsze w garniturach, nawet taki mały chłopiec koszulka i krawat, spokojni, uprzejmi nikomu nic nie zrobili, ale na zaproszenia na uroczyste otwarcie domu modlitwy i tak się nie odpowiada, by zapobiec przyszłym niechcianym wizytom, bo jak raz się pójdzie no to koniec, człowiek się nie uwolni.
                                                                                                                                         Agata


Nasz sokólski misz-masz


Do kawiarni Lukrecja trafiłam z polecenia. Nie będąc z Sokółki, zapewne sama nie znalazłabym tego miejsca; no chyba, że przypadkiem. Dla osoby niezorientowanej dotarcie do kawiarni nie jest takie proste, gdyż nie rzuca się w oczy wielkim szyldem reklamowym i usytuowana jest w bocznej uliczce, a nie na Rynku. Po kilku schodkach w dół otwieramy drzwi i pierwsze, co zwraca uwagę, to spory wybór różnych herbat i kaw. Do tego witryna z ciastkami, przyjemny zapach, wystrój, muzyka. W dalszej części przytulna salka, gdzie można po ciężkim dniu usiąść i napić się czegoś ciepłego, zaprosić dziewczynę na randkę czy przyjść pogadać z przyjaciółmi przy dobrym winie. Całości klimatu dopełnia właściciel miejsca, osoba charakterystyczna i lubiąca rozmawiać.
Można odnieść wrażenie, że zna wszystkich swoich klientów. Częstuje gości słodkim, napojami i żartami. W ciągu godziny, którą tam spędziłam, pojawili się najróżniejsi ludzie: młodzież, osoby starsze, kobiety i mężczyźni. Każdy po coś wpada, choćby na chwilę. Jedni na herbatę, inni po ciastko, a jeszcze inni po prostu porozmawiać z właścicielem. Wydaje się, że to znane miejsce nie tylko spotkań, ale i przekazywania informacji, zawiązywania znajomości, omawiania lokalnych spraw, wymiany myśli. To kolejna ciekawa odsłona Sokółki.
            Ewa Krygiel

*

Nie ma pracy, więc jak ludzie sobie radzą? Wyjazdy za granicę, do innych miast, ale każdy mieszkaniec Sokółki wie, że można sobie poradzić także w inny sposób. Papierosy, wódka, paliwo zza wschodniej granicy napędzają lokalny handel...
            Lokalne społeczności układają sobie codzienność zgodnie z tym, z czym przyjdzie im się zmierzyć w wyniku zamieszkiwania na danym terenie. Teren ten jest częścią większej całości, województwa, Polski. W Polsce o pracę, dobrą płacę trudno i o tym się w kraju mówi. Sąsiedzi, znajomi, kuzyni z Londynu, przybywający do rodzinnego kraju najczęściej na wigilijnego karpia lub zapalić znicz w listopadzie, dostarczają krajanom wiadomości, które utwierdzają i potęgują wyobrażnia o lepszym życiu, które toczy się gdzieś za zachodnimi granicami Polski.
            Starsi powiadają, że dzisiejsze granice to sztuczne granice. Opowiadają o dużym znaczeniu szlaków handlowych wiądących do Grodna, o czasach kiedy to Grodno miało w tych okolicach rangę znacznie wyższą niż Białystok. Młodsi na swój sposób radzą sobie z granicami, których nie znali za czasów swej młodości ich dziadkowie i pradziadkowie.
            Inne sposoby radzenia sobie? - Uwagę antropologa przyciąga mnogość sklepów z tanią odzieżą. Zgodnie z logiką ekonomii antropolog tłumaczy sobie – jest popyt są "szmateksy". Pod koniec praktyk zabiera swój plecak i co wygrzebał to i jego – jak głosi jedna z reklam na takowym sklepie.

Magda Chojnacka

*
           
Wywiad zakończony o godzinie 11, następny 12.30. Czas na zakupy. Poszukuję jakiegoś większego sklepu. Wybieram bułki "dzień dobry, jak pani idzie?" – miłe spotkanie z panią, z którą przeprowadzałam wywiad w poniedziałek. Razem wychodzimy ze sklepu. Pani zwraca uwagę na dużą liczbę TiRów poruszających się ulicą Białostocką, które są uciążliwe dla mieszkańców. Uciążliwe dla mieszkańców? Jak na załączonym obrazku, ponieważ w tym samym momencie na Magdalenę, niczym zaległy śmigus dyngus, spadają litry wody spod rozpędzonego samochodu ciężarowego. Ubrania mokre, dyktafon na szczęście ocalony. No cóż, dzwonię, przekładam wywiad i idę na ulicę Wodną, gdzie mieszkamy, aby zmienić ubranie…
   Magda Chojnacka

*

Jak daleko sięga nasza spostrzegawczość? Do jakiego stopnia obserwujemy, by wyciągnąć wnioski, a w którym momencie dokonujemy nadinterpretacji? Zainspirowana dwoma dyskusjami, które pozornie zupełnie różniły się tematem i celem, spacerowałam dziś po mieście zastanawiając się, czym i w którym momencie nasza obserwacja różni się od zaciekawionych spojrzeń mieszkańców, wcale nie kryjących się z zainteresowaniem względem nowych przybyszów ‘na ich ziemi’. Przyjęcie hipotezy, iż to, co robimy my, młodzi etnolodzy, można postrzegać jako bardziej subtelne, jest o tyle kusząca co niebezpieczna. Sama próba potwierdzenia jej mogłaby w jednym momencie podważyć wszelkie podstawy – choćby przez sam fakt przebywania w prywatnym domu naszego informatora.
Oktawia Szreniawa

*
W etnologii chodzi o ludzi. W Sokółce spotkałam się z ciekawym określeniem na chowanie dzieci: hodować. Tutejsza hodowla robi wrażenie. Ludzie otwierają przed nami drzwi swoich domów, zdarza się, że bez wcześniejszej zapowiedzi. Pomagają znaleźć respondentów. Znajdują czas między pracą i zakupami a popołudniową mszą świętą, żeby z nami porozmawiać. Dają jabłko na drogę. Częstują herbatą, kawą, pyzami, ciasteczkami, czekoladą, cukierkami i przepyszną nalewką z aronii. Czy smakołyki te były tak samo dobre, jak konfitury z truskawkami, które ukrywająca się przed Niemcem respondentka w czasie tajnych lekcji podczas okupacji wyjadała pod łóżkiem swej nauczycielki? Na pytanie co ma największą wartość w Sokółce, usłyszałam dla mnie ludzie. Ludzie, ludzie, jeszcze raz ludzie.
        Natalia Nojek
*
W sobotę rano zjawił się u nas nieoczekiwanie wesoły starszy pan, którego poznałyśmy poprzedniego dnia pod słupem informacyjnym. Podczas wspólnego spaceru zaprowadził nas do kościoła św. Antoniego, gdzie pokazał Cudowną Hostię, po czym dalej szeptał z przejęciem o mistrzu z Krakowa oraz o tym, gdzie znajdował się grób Pana Jezusa w poprzednim roku. W czasie niedzielnej mszy świętej ksiądz witał przybyłych pielgrzymów, którzy byli może bardziej zorientowani niż my i wiedzieli, co trzeba powiedzieć na jednym tchu oraz jakie panują zwyczaje podczas rozdawania Komunii. Dowiedziałam się potem, że cud w Sokółce zainteresował nawet grupę Azjatów obwieszonych szalikami z napisem Sokółka. Poznana po mszy życzliwa pani mieszkająca w kolorowym bloku próbuje wytłumaczyć, że dla niej słowo cud jest takie zwyczajne, ona nazwałaby to znakiem. Dla innej osoby cudem jest to, że ludzie więcej się modlą. Ja mimo dwukrotnej wizyty w świątyni nie zdążyłam się nawet przyjrzeć Cudownej Hostii. Dlatego chciałabym jeszcze tam wrócić.
         Natalia Nojek
*
Mamy Tatarów, mamy cud… Cud eucharystyczny nie będzie tu wspominany po raz pierwszy. Pielgrzymki, procesje, uzdrowienia. To pierwszy temat wielu rozmów o Sokółce. Trudno się dziwić, że opowiadają o nim tutejsi katolicy, skoro jeszcze przed uznaniem przez Kościół  to zjawisko przyciągnęło uwagę całego kraju. Kiedy jednak jako najważniejsze wydarzenie historyczne cud eucharystyczny wymieniają tutejsi Tatarzy trzeba przyznać, że „coś jest na rzeczy” – czy wciąż chodzi tylko o religijny wymiar? A co jest najważniejsze dla katolika? Sprowadzenie Tatarów. I co teraz? My tu dobrze żyjemy razem. Sokółka chwali się wielokulturowością. A co to jest wielokulturowość? Wielokulturowość to różnorodność. A gdzie ją widać? A na pomnikach. Świątyniach. Napisach.
Krystyna Lewińska
*
O religii bez patosu…
- Dwie religie w jednym łożu nie mogą być.
- Panie, w łóżku nie przystoi o religii rozmawiać.
Takim rubasznym stwierdzeniem podsumowuje się tu dyskusję o trudnościach w porozumieniu międzyreligijnym. Jakie trudności? Inne kultury? Spotykają się na poziomie żartów o teściowej. Czytając o izolacji czy o sprzecznych dogmatach można spodziewać się przywiązania do odrębności, tymczasem na poziomie praktycznych relacji zaskakują indywidualne rozwiązania na przekór schematowi antagonizmu.

Krystyna Lewińska
*
To co z tymi różnymi kulturami? Zewsząd sprzeczne informacje. Mówi się, że Tatarzy to zamknięta grupa. A tu mieszane związki. Mówi się, że są zgodni między sobą. Czy na pewno? Mówi się, że to muzułmanie. No tak, muzułmanie, ale jacy? Z jednej strony: Jesteśmy Tatarami. Z drugiej: Te koraliki to jakieś innowacje, których miejsce jest w piekle. Ale kto o tym decyduje? To nasz Islam gorszy?
(Nie wiem, jak to zakończyć ładnie…).
Krystyna Lewińska

*
Z dnia na dzień pojawiamy się na ‘nieznanej sobie ziemi’. W kościele, pod cerkwią lub gdzieś w innej części miasta, zachowując się na początku jak grzeczni turyści z aparatami fotograficznymi,  stopniowo jednak zaczynamy ingerować w życie ludzi, zadając pytania, nad którymi większość z nich na co dzień nie ma czasu się zastanowić lub co gorsze oczekując od nich odpowiedzi tak oczywistych i normalnych, że aż trudnych do udzielenia.
                                                                                                                       Oktawia Szreniawa
*
Wymagania respondentów – kim tu jesteśmy?
Pani podpisze, że to emeryt oszukany, emeryturę mi obcięli! Pani pójdzie do burmistrza, ja panią zaprowadzę. Do nich to nie ma sensu, oni nic nie wiedzą.
                                                                                                                       Krystyna Lewińska
*
Antropolog na polowaniu
Na antropologii powinni wykładać specjaliści od myślistwa. Praca etnologa w terenie niewiele wszak różni się od ich fachu. Żeby upolować respondenta często należy śledzić tropy na śniegu – zwłaszcza, gdy gospodarz nie używa drzwi frontowych. Miast czaić się w nocy na leśnej ambonie, można czyhać na informatorów bladym świtem pod amboną kościelną. Jak łowczy przygląda się zwierzynie przy paśniku, tak etnograf obserwuje ludzi pasących się informacjami przy mitycznym słupie. Gdy uda się nie spłoszyć rozmówcy, jest szansa na zdobycie trofeów – zamiast poroży kolekcję wzbogacają coraz to nowe nagrania, zdjęcia i pamiątki.
Michalina Januszewska
*
Nie taka Sokółka lokalna, jak ją malują!
Bywają godziny, gdy na sokólskich ulicach można spotkać tylko psa z kulawą nogą. Na pytanie o najciekawsze miejsce w okolicy niektórzy odpowiadają „a co tu oglądać?!”. Mimo tego czuć tu powiew światowości. W pobliskich Kruszynianach zaskoczony przybysz spoza Europy może porozmawiać płynną arabszczyzną. W Krynkach napotkamy unikalne w skali światowej rondo z szesnastoma odgałęzieniami – drugie tak okazałe jest tylko w Paryżu. Chętni do dalekiej podróży sokólszczanie mogą skorzystać z bezpośredniego połączenia do Anglii – korzystają, bo „pół Londynu to Sokółka”. Do tutejszego kościoła ciągną pielgrzymi z Litwy, Stanów Zjednoczonych a nawet Australii. Nic dziwnego, że etnolog pytający o najważniejsze miasto usłyszy stanowcze – „Sokółka oczywiście!”.
Michalina Januszewska
*
Tatarem, Białorusinem i Polakiem stworzył ich. I widział Bóg, że było to w Sokółce dobre. Bo choć trzy wielkie podlaskie religie pozornie bardzo się różnią i podkreślają swoją odrębność, mają jednak wiele wspólnego – choćby to, że tutejsze meczety zbudowane są na wzór kościoła i cerkwi. We wszystkich świątyniach unoszą się specyficzne zapachy. W powietrzu odczuć można zimowy chłód, lecz rekompensuje go gorąca wiara. Wszak wszyscy jesteśmy synami Adama i Ewy i wierzymy w jednego Boga, chociaż w różny sposób.
Michalina Januszewska
*
Jakim językiem mówi się na Podlasiu? No takim po prostu, zrozumiałym dla wszystkich mieszkańców okolicznych wiosek, różniącym się jedynie delikatnie poszczególnymi głoskami. Swojej mowy nie zapomni się nigdy, choć w mieście to już mówią inaczej. A co na to język ciała? Jest swobodny przy posiłku, kiedy dzieli się tę chwilę przy wspólnym stole; rozluźniony i burzący dystans, gdy wspomina się z rozrzewnieniem czasy dzieciństwa; spięty i nerwowy, gdy próbuje się przywołać w pamięci fakty z dalekiej przeszłości okolic; buńczuczny, gdy edukuje się przybysza z zachodu w lokalnych dowcipach weselnych. Ta mowa jest najlepiej rozpoznawalna, najprostsza w odczytaniu, bo gdy znaczenie słowa z rosyjskiego umknie, to zmarszczenie brwi, grymas ust podpowie co właściwie rozmówca miał na myśli.
Agata Meller


*
W czasie spotkania padają słowa: dużo w Sokółce jest i takich, że po prostu rąbią.  Osoba, która nie jest stąd, a której udałoby się podsłuchać zaledwie tylko ten fragment rozmowy pewnie pomyślałaby, że chodzi o drewno. Podlasie – kraina, co puszczami i kniejami stoi, więc w ten surowiec bogata. A jak dowiedziałam się od innej osoby lepiej palić drewnem niż węglem. Chociaż wszystko pasuje, to nie chodzi o to, co wydaje się oczywiste. Ten, który rąbie, mówi niezrozumiale. I to nie tylko dla osób z innego regionu, ale często z innej wsi czy miasta. Jedni mówią, że to polski, ale taki prosty, inni, że to tak po naszemu. Informatorka martwi się czy ją zrozumiem, chociaż po polsku mówi poprawnie. Tylko niekiedy gubi słowa, za to, jak sama mówi, bez problemu dogada się z Białorusinem.  Ktoś inny w rozmowę wplata przysłowia po rosyjsku i przygląda mi się uważnie. Gdy uda mi się zrozumieć, uśmiecha się serdecznie, gdy proszę o pomoc bardzo chętnie tłumaczy. Z jedną panią rozmawiam o ziołach. Wymieniać nazw nie chce, bo i tak pewnie nie znam, ale ulega moim prośbom. Miała rację. Ani cyborek, ani boże drzewko nic mi nie mówią.                                   Bardzo dużo cierpliwości trzeba mieć do takiego badacza. Niekiedy trzeba mu tłumaczyć, coś co wydaje się oczywiste,  a poza tym zdarza mu się rąbać coś po swojemu.

Kaśka Schinkel


Wokół słupa
Sokólski słup ogłoszeniowy, znajdujący się w centrum miasta, nie jest jedynym źródłem informacji. Cieszy się jednak, obok słupa przy ulicy Kolejowej, szczególnym zainteresowaniem. Czy mieszkańcy miasteczka zatrzymują się przy nim tylko ze względu na informacje dotyczące sprzedaży, pracy czy też ze względu na zawieszane ogłoszenia i nekrologi?
Słup zastąpił drewniane tabliczki jakieś 20 lat temu. Najwięcej ogłoszeń zawiesza się przed poniedziałkiem, tutejszym dniem targowym. Nie da się zaprzeczyć, że jest doskonale umiejscowiony i łatwo dostępny. Często zainteresowanie by kleić jest tak wielkie, że powstają dodatkowe warstwy ogłoszeń. Każdy może coś zawiesić. Słup ogłoszeniowy jest na tyle zakorzeniony w świecie miejscowych, że uznają go za oczywisty element życia w mieście. Warto więc zapytać o to, co tutejsi o nim myślą?
Są tacy, którzy mówią, że spotykają się przy nim menele, ale nie ludzie. Inni twierdzą, że to prywaciarze lub ludzie przyjeżdżający ze wsi, mający zazwyczaj coś do sprzedania. Młoda dziewczyna uważa, że słup jest tylko dla ludzi starszych, bo tylko w taki sposób mogą się czegoś dowiedzieć, nie korzystając z Internetu. Zaprzecza temu jednak głos jej rówieśnika, który też tam przychodzi i czasem znajduje ciekawiące go informacje. Starszy człowiek opowiada, że raz na tydzień lub dwa tylko czyta ogłoszenia jak idzie na targ popatrzeć. Jednak po chwili spotyka kogoś i zaczyna małą pogawędkę. Chwilę później widzę dwie starsze panie, które najwyraźniej się znają i spotykając się zupełnie przypadkiem rozpoczynają rozmowę. Gdy pytam co się czyta, jeden z informatorów odpowiada byle co i oni nie czytają tylko rozmawiają. Inny mówi, że to centrum Sokółki. Przychodzą tu głównie emeryci aby poczytać nieszczęścia i poplotkować. Ponoć spotkać tu można ciągle te same osoby. Jest to rozpoznawalny, charakterystyczny punkt w przestrzeni miasta. Przy nim ludzie przez telefon informują swojego rozmówcę, gdzie czekają na niego, umawiają się tam też na spotkanie. Gdzie się spotykamy? Przy słupie, przecież nie obok burmistrza.
                                                                                                          
Barbara Kwaśniewska




Ktoś umarł. Ktoś szuka lokatora, ktoś pracy. Zimno. Ale trzeba się zatrzymać, przeczytać. Jedni idą na zakupy, inni do urzędu, jeszcze inni po prostu wyszli się przejść – nieważne skąd i dokąd, spotykają się tutaj, na skrzyżowaniu głównych sokólskich ulic. Kto? Podobno wszyscy. Jedni przyjdą pić, inni poskarżyć się na wnuczka. Po wiadomości i po rozrywkę. To tu można przyjść porozmawiać o pogodzie. To tu trzeba przyjść, żeby wiedzieć co się dzieje. Wreszcie – to tu czyhają grupy adeptów antropologii na niczego się nie spodziewające ofiary – my też już wiemy, gdzie są najświeższe informacje, może coś podsłuchamy.
Krystyna Lewińska







Kto obserwuje? Takie pytanie zadaję sobie coraz częściej. Jako badacze jesteśmy przyjmowani przez miejscowych ze zdziwieniem, często też pytani dlaczego właśnie Sokółka? Mam wrażenie, że miejscowi wciąż na nas patrzą, kiedy wędrujemy najbardziej przetartą drogą, od ośrodka do centrum, czyli do muzeum lub na skwer, gdzie stoi znany tutejszym, a także badaczom słup z ogłoszeniami… Wydaje mi się, że stanowimy w Sokółce swego rodzaju zjawisko.
                                                                                                    Oktawia Szreniawa

czwartek, 11 kwietnia 2013

Praktyka czyni mistrza


Są studentami etnologii i antropologii kulturowej. Właśnie odbywają praktyki terenowe. Nie, nie odbywają. Lepiej napisać, że przez nie przechodzą. To fakt! Przechodzą przez praktyki – „przejście” wiąże się ze zmianą, a one już dużo w nich zmieniły.                  
Ale od początku. Żeby mówić o praktykach terenowych w przypadku antropologii kulturowej muszą zostać spełnione cztery warunki. Po pierwsze musi być teren, na którym mogą być one przeprowadzone. Po drugie muszą być praktykanci, którzy te praktyki przejdą. Po trzecie musi być przewodnik, zwany opiekunem praktyk – ten, który sprawnie, od kilku lub kilkunastu lat, niesie na swych barkach kaganek oświaty i który wskaże takiemu nieopierzonemu studentowi, co należy robić na początku swej badawczej drogi. Po czwarte i najważniejsze, musi pojawić się pogłębiona refleksja nad tematem badawczym, narzędziami badawczymi, treściami wywiadów – nad całym antropologicznym bagażem zdobywanych danych i doświadczeń.

Element pierwszy – czy na pewno Sokółka?
Czym jest teren w przypadku naszych studentów? Na usta ciśnie się odpowiedź – Sokółka! Jest to jednak uproszczenie – prawdziwym „antropologicznym terenem” są bowiem ludzie – Sokólszczanie.

Element drugi  i trzeci – praktykanci i opiekun
Kaśka, Agata, Michalina, Ewa, Krysia, Basia, Magda, Natalia, Magda, Oktawia, Bartosz, Paweł – wszyscy pracowici, wszyscy głodni wiedzy i wszyscy mający antropologiczny gen, od którego uciec już nie można – gen ciekawości i dociekliwości! Opiekun: dr Agnieszka Chwieduk.

Element czwarty i gwóźdź programu praktyk – pogłębiona refleksja, czyli „nienaiwny antropolog”
Wyjazd na praktyki, nawet krótki i pozornie blisko, może równać się z lądowaniem na innej planecie. Wiele zostało napisane na temat badań terenowych, więc wiele też przeczytane przez studentów. Teraz Oni podzielili się z nami swoimi pierwszymi wrażeniami i przemyśleniami, odpowiadając na dwie grupy pytań o ich „nowym życiu na podlaskim Marsie” –  wśród Sokólszczan. Odpowiedzi zostały pogrupowane w kilka kategorii.
Celem pytań otwartych było poznanie opinii dotyczących samej idei ćwiczeń terenowych. Jakie skutki i efekty przynosi taka forma trenowania umiejętności przeprowadzania wywiadów?
Pierwsze i kluczowe pytanie brzmiało: „co poznajecie w ramach ćwiczeń terenowych?”. Tu naiwny pseudoantropolog odpowiedziałby z pewnością: kulturę, społeczność i lokalność, jednak młodzi badacze nie ulegli stereotypowym schematom myślenia i odpowiadając na to pytanie podkreślili, że nacisk praktyk położony jest na poznanie własnych możliwości i ćwiczenie techniki prowadzenia wywiadów. Pozyskiwane podczas rozmów informacje studenci potraktowali nie jako „pewniki” o lokalnej rzeczywistości, ale „tropy” do dalszych pogłębionych badań: Nie ma co się oszukiwać, w 10 dni nie poznamy Podlasia ani sokólszczan ani nawet tych 10 osób, z którymi porozmawiamy. O wiele cenniejsze będzie to, co zauważymy w sobie, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Nie tylko „reagowanie na ludność” i przez to zauważanie różnic. Też to jak prowadzimy rozmowę, jak czujemy się w sytuacji badacza. Poznajemy inną mentalność. Poznajemy siebie i nasze zachowania w konkretnych sytuacjach, przeważnie stresowych. Poznajemy techniki prowadzenia badań, siebie, ludzi, miejsca, mamy możliwość weryfikacji wiedzy zdobywanej w toku studiów. Poznajemy swoje granice, umiejętność ograniczenia mnie jako badacza. W ramach ćwiczeń poznajemy jak poznajemy samych siebie, próbujemy zapoznać się ze specyfiką miejsca, co nam pozwala zrealizować dane cele, poznajemy rozmówców, rozwijamy teoretyczne umiejętności, ćwiczymy się, docieramy się, to jest taki model idealny.                                                      
W odpowiedziach na powyższe pytanie można dostrzec niezwykłą dojrzałość studentów. Doskonale zdają sobie sprawę w czym uczestniczą i co tak naprawdę uzyskają kończąc ćwiczenia. Poznanie siebie, swoich mocnych i słabych stron, poprawa techniki prowadzenia wywiadu to tylko niektóre czynniki, które pozwolą studentom na doskonalenie swojego warsztatu.
Drugie pytanie, „jaki jest cel wyjazdu?”, wywołało podobne refleksje. Studenci zaznaczyli, że zadanie przeprowadzenia 10 wywiadów ma służyć ich własnej obserwacji tego jak zdobywają dane. Jak sposób zadania pytania wpływa na odpowiedź? Jak bardzo zdobyta wiedza zależy od badacza oraz jak łatwo nią zmanipulować? Według nich praktyki dają możliwość poznania siebie oraz są doskonałym wstępem do poznania mieszkańców Sokółki. Swoje terenowe próby traktują jak „naukę warsztatu badawczego”, która wiąże się z pozyskiwaniem rozmówców i umiejętnością prowadzenia rozmów.                         
Studentom doskonale znany jest więc cel wyjazdu – wypracowanie swojego „idealnego” modelu pracy. W mniejszym stopniu integracja studenckiego środowiska.

Początkujący badacze zostali również poproszeni o podanie skojarzeń z podanymi hasłami – elementami ich codziennego sokólskiego żywota.    
Pierwsza kategoria dotyczyła bardzo ważnego punktu – kwestionariusza, który studenci zakwalifikowali jednogłośnie jako narzędzie badawcze – jedno z dwóch, bo przecież kluczowym, najważniejszym i w przeciwieństwie do kwestionariusza obecnym zawsze narzędziem antropologa jest… ON SAM! Badacze zaznaczyli, że kwestionariusz jest pomocny w prowadzeniu rozmowy, łagodzi stres podczas rozmów, usprawnia pracę i porządkuje pozyskiwane informacje. Jak na prawdziwych antropologów przystało, swoje narzędzie poddali też wstępnej krytyce zaznaczając, że kwestionariusz jest też ograniczający – skupiając się na ustalonych pytaniach możemy trochę zatracić płynność konwersacji i odruch dopytywania o szczegóły i pogłębiania pytań na rzecz schematycznego przechodzenia od punktu do punktu.
Uzyskane odpowiedzi pozwalają wysnuć wniosek, iż uszeregowane i podzielone na kategorie pytania nastręczają nieco kłopotów, ale też pozwalają zapoznać się z pracą z uporządkowanym narzędziem.
Drugą kategorię stanowiły zakupy, które podsumować można studenckim hasłem „dużo do kupienia, mało środków”. Zaowocowały one refleksją nad lokalną społecznością. Badacze dostrzegli, że codzienne czynności związane z przeżyciem w terenie, czyli np. zakup podstawowych produktów „bułek i czekolady” wiążą się ściśle z poznawaniem lokalnej społeczności: można poznać asortyment, zobaczyć, co sokólszczanie mają najczęściej w koszykach. Sklep jest także miejscem gdzie można „zdobyć” informatora.              
Uzyskane wypowiedzi zaskoczyły rozmaitymi odnośnikami i często ciekawymi skojarzeniami. Od pierwszych dni pobytu daje się dostrzec fakt, iż znajome marki wywołują pozytywne skojarzenia. W niektórych odpowiedziach daje się dostrzec nutka antropologicznego zacięcia, np. w czasie tak prostej i codziennej sytuacji jak zakupy można poznać „panią sklepową”, zaobserwować jak zachowuje się w swoim środowisku pracy. Powinniśmy zdać sobie sprawę, że każdy kontakt z człowiekiem powinien nam dostarczyć cennych materiałów obserwacyjnych.
W życiu każdego badacza terenowego przychodzi moment, w którym przygotowując się do analizy zebranego przez siebie materiału musi dokonać transkrypcji często długich wywiadów. Czynność ta kojarzy się z jednym – cierpieniem, męką, udręką i… koniecznością! Nie inaczej jest w przypadku studentów. Jako „nienaiwni” antropolodzy wykazali się Oni jednak dojrzałością, dostrzegli w niej wartość i słusznie zauważyli, że transkrypcja to droga przez mękę, ale droga, którą warto przejść, bo... daje nowy punkt widzenia! Pozwala także krytycznie spojrzeć na sposób zadawania przez siebie pytań, wychwycić to, co umknęło podczas rozmowy oraz daje efekt nie tylko w postaci tekstu, ale i zmusza do bardzo dokładnego przyjrzenia się słowom, sformułowaniom badacza i informatorów.           
Większa część opinii dotycząca transkrypcji jest w umiarkowanym stopniu negatywna. Jednak każda osoba zdaje sobie sprawę, że jest to nieodzowny element pracy etnologa. Transkrypcja pochłania wiele czasu i energii antropologa, jednak jest bardzo przydatna w całym procesie badawczym. Jest to „zło konieczne, ale bardzo ważne”.
Wywiady to przyjemność dla jednych i zmora dla innych – ciężko przychodzą i dają nawał informacji. Stanowią podstawowy kontakt z informatorami. Niestety jeszcze trochę schematyczny i okupiony stresem z obu stron, przez co pewne okazje są stracone – badacze przyznają, że nie zawsze zauważają, kiedy można było zareagować inaczej i uzyskać więcej informacji. Dla większości to nowe doświadczenie, dające możliwość rozpracowania strategii zachowań własnych i rozmówców.                                                                                    Po analizie wypowiedzi dotyczących wywiadu zaobserwować można, że sytuacja wywiadu dostarcza badaczom wiele czynników stresogennych jak np.: strach przed nową, nieznaną sytuacją, nową, zupełnie obcą osobą. Każdy etnograf powinien wypracować swój model radzenia sobie ze stresem, którego dostarcza mu ten zawód. Rozmowa z inną osobą dostarcza nam dużo wiedzy o swojej osobie. Uświadamiamy sobie nasze silne i słabe strony. Należy sobie uświadomić, że wszystko przychodzi z czasem. Może warto by było wyznaczyć sobie odpowiedni cel i konsekwentnie do niego dążyć, np.: „chcę opanować stres przed nowym informatorem i swobodnie z nim rozmawiać”. Jak mam go osiągnąć? Za pomocą jakich środków lub metod? Ile przewiduję czasu na osiągnięcie zadawalających rezultatów?
Metoda pracowania na celach powinna nam towarzyszyć od początku wyjazdu. Rozsądkowe rozplanowanie pracy w czasie pobytu pozwoli nam osiągnąć wyznaczone założenia.
Toaleta osobista to w przypadku naszych badaczy próbka terenowych uniedogodnień. Zmusza do cierpliwości i wyrozumiałości, do synchronizacji z innymi osobami i brania pod uwagę ich potrzeb. Wspólna łazienka dostarcza nie lada wyzwań organizacyjnych. Do korzystania z łazienki niestety musiały się również dostosować osoby chcące wypić herbatę czy kawę. Toaleta osobista postrzegana była po części jako przyjemność, swego rodzaju odpoczynek i chwila wytchnienia. Wszyscy zgodnie zwrócili uwagę na fakt dzielenia przestrzeni. To znaczące doświadczenie w pracy badawczej, ponieważ brak wszystkiego, co ma się w domu wpływa na samopoczucie i myślenie o miejscu badań. „Dzielenie przestrzeni” jest tutaj chyba najodpowiedniejszym zwrotem, jaki można użyć do opisu tej sytuacji. Jedna toaleta wytrenowała w nas umiejętność pracy w grupie i wytrwałość w dążeniu do celu J.
Blog, czyli zmuszający do refleksji czasopochłaniacz okazał się dość specyficzną częścią pracy w terenie. Dla niektórych było to pierwsze zetknięcie się z taką formą przelewania słów w przestrzeń wirtualną. Niewątpliwie jest to swoisty trening umiejętności pisarskich, a także wstępne uporządkowanie wrażeń z terenu. Według badaczy służy próbie zwerbalizowania pierwszych doświadczeń. To ćwiczenie trudnej sztuki pisania, dające równocześnie możliwość wyrażenia siebie i forma zdania relacji z terenu.                                    Studenci szybko odkryli, że podczas procesu badawczego w terenie coś takiego jak „czas wolny” nie istnieje. Zastępuje go nadrabianie zaległości w transkrypcji, porządkowanie danych itp. Podczas chwili wytchnienia wskazane byłoby jednak „złapanie dystansu”, odstresowanie się lub po prostu sen.
Antropolog to „przyglądacz” szukający wątków antropologicznych. Badacze zwrócili uwagę, że „przyglądanie się” stanowi nieodłączny element badań terenowych. Przyglądają się wszystkim i wszystkiemu. Po przyjeździe dało się usłyszeć pierwsze zaobserwowane spostrzeżenia, np. dostrzeżenie w przestrzeni zabudowań przeznaczonych na sprzedaż. Owo „przyglądanie się” daje również możliwość weryfikacji zdobytych informacji i stanowi strategiczny element „polowania” na potencjalnych rozmówców.
A gdy kończy się dzień pełen antropologicznych zadziwień, radości z przeprowadzonych wywiadów i zawodów, bo „informator dał kosza” przychodzi czas na dziennik terenowy. Według badaczy przelewanie swoich myśli na papier oczyszcza nasz umysł, wywołuje refleksje i dostarcza cennych wskazówek do dalszej pracy.
Rozmowy w pokojach to pole wymiany myśli między młodymi badaczami i niezwykle cenne doświadczenie. Dzieląc się swoimi spostrzeżeniami studenci uczestniczą w „pokojowej” burzy mózgów.
Jak mawiają badacze – jeść trzeba! Zabieganie i zaangażowanie badaczy powoduje również brak czasu na posiłki. Podczas pracy należy sobie wyznaczyć priorytety i rozplanować w miarę rozsądnie dzień, tak aby znalazł się tam czas na podstawowe czynności takie jak jedzenie.

Wnioski
„Nienaiwni” antropolodzy wiedzą, że w antropologii nie ma rzeczy oczywistych. Wiedzą również, że poznanie wymaga czasu. Nie ulegają pokusom upraszczania rzeczywistości i wiedzą, że muszą wiele praktykować…


Opracowanie: Ludwika Wachowicz, Magda Chułek

środa, 10 kwietnia 2013

Młodzi, starzy, czyli po sąsiedzku, na ławeczce


Starsi rozmówcy, z którymi udało mi się porozmawiać twierdzą jednogłośnie, że brakuje im dawnego kontaktu z sąsiadami. Symbolem spotkań staje się mityczna ławeczka przed domem. Im więcej o takowej słyszę, tym bardziej się rozglądam, ale nie zauważyłam żadnej. Ponoć po skończonej pracy czy w niedzielę siadało się przed domem, zachęcając przechodnia do rozmowy już samą swoją obecnością. Ławeczka znała wszystkie plotki w miejscowości, wysłuchiwała niezliczonej ilości piosenek, gromadziła ludzi w jednym miejscu i, co niezrozumiałe dla większości, przegrała z telewizorem czy komputerem.
Badacz stara się stworzyć namiastkę ławeczki. Przycupnąć z informatorem i porozmawiać o tym jak było kiedyś, a jak jest teraz. Namiastka jednak pozostaje namiastką. Nie łączą nas wspólne historie, nie stoczymy sporu, jak było naprawdę, nie wymienimy wspomnień sprzed wojny czy za komuny. A to właśnie te cegiełki budowały ławeczkę i dalej drzemią gdzieś głęboko w człowieku.                                                                                          Dlatego niektórzy wychodzą do miasta i poszukują innych chętnych, by podebatować. I znajdują ich przy wspominanym już na blogu słupie. Traci tu na znaczeniu pora spotkania, nie trzeba siedzieć i wyglądać, bo ktoś na pewno się zjawi. Nie ma wspólnego muzykowania, ale jest parę nekrologów, więc warto porozmawiać o zmarłych, których dotyczą. Toczy się całkiem swobodna gadka, zupełnie jak na własnym podwórku. Nikt nie dba czy ktoś obcy słucha, zdarzają się też niepochlebne komentarze. Niby nic specjalnego. Ludzie się witają, rozmawiają i żegnają. Ale zjawiają się następnego dnia i następnego. Czy ktoś zatęskni za spotkaniami przy słupie, jeżeli zniknie jak ławeczka?                                                           
Kaśka Schinkel

*
Dobry sąsiad to instytucja, to inwestycja na lata, która pozwala cieszyć się pomnożonym kapitałem. Dobry sąsiad jest w cenie. By nim zostać potrzebna jest umiejętność wyczuwania subtelnej granicy oddzielającej obojętność od nadgorliwej ciekawości, to wrażliwość na niuanse, interweniowanie wyłącznie w ostateczności. Taki sąsiad potrafi uczynić się niekiedy kalekim: przymknąć oko na coś, zaniemówić, pozwolić się ogłuszyć, zgodnie ze słowami pewnej Sokółczanki nie widzi za dużo i nie słyszy za dużo. Odpowiednich kompetencji do balansowania pomiędzy ofiarnym poświęcaniem uwagi czyjemuś domostwu pozostawionemu na chwilę bez opieki np. w czasie wakacji, a ciekawością ocierającą się o wścibstwo nabywa się z czasem, w trakcie procesu zacieśniania więzi i wzajemnego docierania, poznawania się mieszkańców.
Sąsiad sokólski jest przykładem modelowym: wystarczająco bliski by czuwać i wystarczająco daleki by zapewnić dystans i zachować intymność.
Agata Meller
*
Po raz kolejny została nam ukazana słynna dobroć i otwartość mieszkańców Sokółki. Niczym kochana babcia, która z dobrego serca wmusza we wnuczkę jedzenie, przeurocza gospodyni uraczyła nas przysmakami, które pod cichym przymusem trzeba było zjeść. Jedno jest pewne, śmierć głodowa nam nie grozi. Również apetyt na wiedzę został zaspokojony, nie zabrakło wzruszeń i śmiechu. Zadziwiające, że po raz pierwszy czuć było swobodę i takie ciepło, które biło od gospodarzy, żadnych uprzedzeń i krzywych spojrzeń, jedynie dobro i szczery uśmiech. Zatęskniłam za swoimi babciami…
Magda Kuriata
*
Istnieje podział w Sokółce! Nie rozgrywa się on na poziomie wyznania czy narodowości, w tych sferach bowiem okazuje się, że wyobrażenie sokólskiej wielokulturowości jest sprawdzalne i uzasadnione, a przynajmniej często się do niego nawiązuje. Nie, podział ten jest zupełnie innego rodzaju. Zobrazowany został m.in. na jednej z sokólskich ulic. Oto bowiem prawą jej stronę zasiedlili mieszkańcy już ok. 40 lat temu, kiedy druga jej strona pozostawała pusta. Obecnie zaś zamieszkują ją w większości młode małżeństwa w dopiero co postawionych domkach jednorodzinnych. Ulica ma zatem dwie swoje strony dziadkową, jak to określiła pewna pani, oraz młodzikową.
Agata Meller


Raz, dwa, trzy, badacz patrzy


Z wyjazdu do Kruszynian, w czasie którego zgłębialiśmy wiedzę o mieszkających tam Tatarach, najbardziej podobał mi się spacer po cmentarzu. Mimo wpływów polskich, w postaci chociażby zdjęć na niektórych pomnikach, miejsce to posiada swoją wyjątkową inność. Kamienne nagrobki, hojnie otulone śniegową pierzyną, nie sprawiały wrażenia różniących się czymś więcej niż dwujęzycznością napisów i symbolem półksiężyca, od tych katolickich. Dopiero oprowadzający zmusił nas do wytężenia wzroku i zauważenia, że napisy na tablicach znajdują się po drugiej stronie płyty nagrobnej. Wiąże się to z tatarskim wyobrażeniem sądu ostatecznego. Oto powstający z grobu będą mieli owe napisy na plecach, co ułatwić ma aniołom odczytanie imion i nazwisk zbawionych.
O ile łatwiejsze zadanie stałoby przed badaczem, gdyby mógł „czytać” rozmówcę wprost z jego pleców. Chociaż częściej zdarza mu się oglądać tył tego, który na wywiad zgodzić się nie chce i ucieka prędko, by czasami nie narazić się na dłuższą rozmowę. Bez tych szczególnych umiejętności musimy pogodzić się z faktem, że do pewnych wiadomości nie będzie nam dane dojść, pewne okażą się nieweryfikowalne. Jeszcze inni zareagują na badacza, jak na babę jagę z popularnej zabawy dla dzieci. Gdy tylko przestanie stać do nich plecami będą się starać nie rzucać w oczy, być mniej interesującymi, czy nawet udawać, że nic nie wiedzą. Ale badacz też „ma pod górkę”, bo nie każdy w danej miejscowości może się pochwalić silnymi plecam.
                                                                                           Kaśka Schinkel
*
Rozterki z pogranicza antropologii zaangażowanej
Anglia, Belgia, Włochy; Warszawa, Poznań, Gdańsk – nasi rozmówcy wskazują na miejsca, gdzie obecnie przebywają ich najbliżsi, sąsiedzi, znajomi. Trudna sytuacja materialna zmusiła wielu mieszkańców Sokółki do opuszczenia miasta, do poszukiwania pracy w innych miejscach, najczęściej za granicą. Firmy, w których do tej pory większość sokólszczan mogła znaleźć zatrudnienie, zwalniają swoich pracowników.
Mieszkańcy wskazują, że głównym problemem w mieście jest wysokie bezrobocie. Ciężko im odpowiedzieć na pytanie jak poradzić sobie z tym problemem w inny sposób niż większość, szczególnie młodych osób robi teraz – emigruje.
Z drugiej strony sokólszczanie mają świadomość wysokiej atrakcyjności turystycznej swojego miejsca. Są przekonani, że turystów przyciąga ich region: piękno krajobrazów, bogactwo walorów przyrodniczych i antropogenicznych. Czy rozwój turystyki mógłby być rozwiązaniem problemów ekonomicznych sokólszczan? Czy mieszkańcy byliby przychylni dla większego ruchu turystycznego? Nasi rozmówcy mówią o sobie, że są społecznością otwartą, której sprawia radość każdy gość w mieście.
Czy antropolog mógłby poddawać mieszkańcom jakieś pomysły na poprawę sytuacji? Rozmówcy mówią nam, początkującym antropologom, że nawet jeżeli chcą coś zmieniać, ogólna sytuacja prawno-polityczna w kraju nie do końca im to umożliwia.
Czy badania, takie jak nasze, mogłyby zwrócić uwagę rządzących na problemy i potrzeby ludzi – szczególnie żyjących w małych społecznościach? Anglia, Belgia, Włochy...

       Magdalena Chojnacka

 *
Wielość informacji i emocji z dnia dzisiejszego powoduje, że pilnie poszukuję granicy między tym, czego my oczekujemy od rozmówców, którzy wpuszczają nas w swoją codzienność, a tym, co oni są gotowi dzielić z nami, ludźmi obecnymi w ich życiu na jedno popołudnie. 
                                                                                    
                                                                                                       Oktawia Szreniawa

                                                                          *
Zmęczenie materiału. Szalenie ciekawym jest poznawanie coraz to nowych osób, jednak nadmiar w żadnej postaci nie jest dobry. Lawina informacji, która stoczyła się na mnie dzisiaj, pogrzebała mnie żywcem. Etyko, gdzie jesteś?
Czy moje przyzwolenie, by rozmówca sam narzucał tempo i snuł opowieść obok tematu wywiadu, może być zgubne dla celu badań? Czy za każdym razem, gdy właśnie tak zmięknie nam serce, zapłaci się za to wielogodzinną i żmudną selekcją transkrybowanego materiału? Czy kiedy zaufamy metodzie śnieżnej kuli i wpadniemy w sąsiedzką sieć polecanych nam osób, faktycznie wytrzymamy tempo? Dziś sieć była zbawienna, ale mam też wrażenie, że dwa długie wywiady pod rząd, to zdecydowanie zbyt wiele...
         
Magda Kuriata