Słup,
impresje sokólsko-tatarskie i parę wątpliwości na gościnnym progu
Zaraz po wizycie w Muzeum
Ziemi Sokólskiej, po którym oprowadziła nas pani Ola, absolwentka etnologii w
Poznaniu, zabraliśmy się do pracy. Grupa, w której znalazłam się, miała do
przygotowania temat "My stąd, kim jesteśmy?". Postanowiliśmy przeprowadzić mały
trening przygotowujący nas do pozyskiwania informatorów do późniejszych
wywiadów.
Zaczęliśmy zatem pytać przypadkowych przechodniów, jak
odpowiedzieliby na nasze pytanie: "co to znaczy być stąd?". Sondę ropoczęliśmy w
centrum miasta, w miejscu, w którym akurat znajdowała się większa grupa osób.
Jak się później okazało, jest to znany w mieście słup ogłoszeniowy, punkt
informacyjny i miejsce spotkań mieszkańców. To przy nim nasza sonda poniosła
porażkę i także przy nim, po godzinnych negocjacjach, udało się nam złowić
dwóch rozmowców, którzy wreszcie zgodzili się na wywiad następnego dnia...
Magdalena Chojnacka
*
Wystarczy
pojawić się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Słup informacyjny
stał się dobrym miejscem na szukanie rozmówców. Ludzie przystają obok niego,
wymieniają komentarze, obserwują jak inni zawieszają swoje ogłoszenia. Tam też
znalazłam pierwszego potencjalnego informatora, który właściwie sam przyłączył
się do rozmowy o Sokółce. Zarówno on jak i jego znajomy chętnie opowiadali o
mieście, ale niechętnie chcieli zgodzić się na rozmowę. To trudna sytuacja, gdy
po rozmówcy widać, że chciałby się podzielić informacjami, lecz nie zachęca go
propozycja spokojnej rozmowy przy kawie. W końcu jednak obaj panowie zgodzili się na wywiad.
Wydali się cennymi informatorami, gdyż mieszkają w Sokółce od lat i zapewne
znają interesujące historie o mieście i Podlasiu.
Barbara Kwaśniewska
*
Podczas
poszukiwań kolejnych respondentów rozmawiamy z ludźmi na ulicy. "Uczuciowa"
starsza pani narzeka na rząd, powtarza, że lubi
młodych. Prowadzi nas do zadymionego od papierosowego dymu baru, gdzie
uprzejmy barman, nie dbając o zyski, pokazuje bardziej "odpowiednie" dla nas
miejsce! Pan pod sklepem Stokrotka wspomina, że chodził do szkoły z Tatarem,
opisuje tatarskie zwyczaje pogrzebowe. Pani mieszkająca w Sokółce od 30 lat
uparcie twierdzi, że nie wie o niej za
dużo. Kolejna osoba powątpiewając w cenność informacji, których może
udzielić, stwierdza z uśmiechem, że takie
to nasze zwyczaje: trzeba z czegoś żyć.
Próbujemy wytłumaczyć, że nie potrzebujemy być odsyłane do Ośrodka
Kultury. Chcemy słuchać o rządzie,
kolegach ze szkoły, naszych zwyczajach. Nawet, gdy ktoś mieszka tu tylko 30 lat. Nawet w zadymionym
barze.
Natalia Nojek
*
W Sokółce, gdzie gęściej sypie śnieg...
Jest bardziej
mokry, buty szybciej przemakają, a zimno doskwiera bardziej przenikliwie. To
tylko jedno z kilku złudzeń, jakich doznałem po pierwszym spotkaniu z Sokółką. Poza
tym, jedzenie jest dziwne, zapachy śmierdzące, a budynki z oznaczeniami „Na
sprzedaż” dobitnie świadczą, że miejscowość wymiera i już niedługo nie
pozostanie po niej kamień na kamieniu. Zaraz potem rozpogadzam się, kiedy
wchodzę do sklepu, a pani sprzedająca wita mnie ciepłym uśmiechem, na półkach
odnajduję znajome marki słodyczy. Potem spotkanie w grupie, przyjazna atmosfera
żartów i wiara, że zlecone zadania na praktyki nie są misjami niemożliwymi, ale
są tylko kwestią czasu, wzajemnego wsparcia i osobistej determinacji.
Siedzę przy
komputerze, wyglądam za okno i zastanawiam się, co sprawia, że w obcym
mieście, w którym nigdy nie byłem, a jego położenia nie jestem w stanie pokazać
na mapie, nagle czuję się bezpiecznie i komfortowo? Po wejściu do jadłodajni,
wyglądającej według pierwszych szacunków na absolutną melinę, odnajduję
pomidorową i chociaż nie jest taka, jaką przygotowywała mi mama w domu,
przełamuję pierwsze lody z wejściem w Sokółkę. Później spotykam znajome twarze
po śniegowej odysei w ośrodku. Ale najbardziej uspokajają mnie znajome marki
produktów, które codziennie konsumuję – ulubiona czekolada, serek na chleb,
woda do picia. To właśnie marki podziałały uspokojająco dla mojego serca jak
balsam rozgrzewający na bolącą kontuzję. Co sprawia, że w obcym mieście czuję
się jak u siebie? Czyżbym stał się pokoleniem McDonalda? Czyżby reklamy
decydowały o tym, co uważam za swojskie? Co decyduje nagle, że całkowicie obce
miejsce nagle staje się swojskie i jakby bardziej „moje”?
Pieprzony hipochondryk
Pieprzony hipochondryk
Przemoczone
buty. Nie mija pięć minut, przechodzę niecały kilometr, a już mam wilgotne
skoki i mokre skarpetki. Drażnią mnie przy każdym postawionym kroku. Jestem
pieprzonym hipochondrykiem, dlatego nie mogę przestać o nich myśleć.
Przeprowadzam zupełnie nieoczekiwanie wywiad, a ja wciąż myślę o tym, że jest
mi mokro i nieprzyjemnie. Słowa informatora przeciekają przeze mnie.
Cały dzień myślę o tym, co mam umieścić na blogu. Martwi mnie również to, czy wysnuję z tego jakąś ogólną refleksję, olśniewającą błyskotliwością myśli i ociekającą subtelnością dowcipu, by zapunktować u prowadzącego i by ten, który to czyta, nie miał poczucia zmarnowanego czasu. Wiadomo, wilk syty i owca cała. A ja mam po prostu przemoczone skoki!
Cały dzień myślę o tym, co mam umieścić na blogu. Martwi mnie również to, czy wysnuję z tego jakąś ogólną refleksję, olśniewającą błyskotliwością myśli i ociekającą subtelnością dowcipu, by zapunktować u prowadzącego i by ten, który to czyta, nie miał poczucia zmarnowanego czasu. Wiadomo, wilk syty i owca cała. A ja mam po prostu przemoczone skoki!
Paweł Wielopolski
*
Jak to się
często zdarza, pierwsze wrażenie, w moim przypadku z okna pociągu, może być nie
tyle mylne, co nie docierać do wszystkiego, czyli "całej złożoności obrazu".
Tak też jest w przypadku Sokółki.
Wyjście w „teren” nieubłagalnie weryfikuje wcześniejszy obraz: odsłania
różnorodność tej, nie tak znowu wielkiej, miejscowości. Rynek, nazywany tu głównym placem, może poszczycić się
piękną cerkwią. W innym, ale nie szczególnie oddalonym miejscu natrafimy na
okazały katolicki kościół. Poszukiwanie informatorów do wywiadów doprowadza do
kolejnego zakątka, w którym stoi rzeźbiony drewniany słup. Widnieją na nim symbole
odnoszące się do różnych współistniejących tu wyznań: katolickiego,
muzułmańskiego, prawosławnego i judaistycznego. Fakt ten skłania do refleksji.
W ilu miastach Polski można podziwiać tego typu zróżnicowanie? O czym ono
świadczy, czym jest dla miejscowych?
Dla obserwatora owa wielość to przejaw potrzeby zaakcentowania przez
tutejszych własnego miejsca. Wielość miejsc w jednym? Jedność w wielości?
Optyka takiej refleksji z pewnością łagodzi wszędobylski, poszarpany i nieładny
krajobraz sokólskich małych blokowisk, jak też
nachalną prostotę barw lokalnych marketów Biedronki czy Lewiatana…
Kolejny dzień zbliża mnie do
lokalnej codzienności. Wracam myślą do wielokulturowości.
Czym ona jest? Respektowaniem
odrębności? Ktoś z zapytanych przez mnie stwierdził jakoś tu żyjemy ze sobą dosyć dobrze. Czy ta osoba miała na myśli
także Tatarów? Można odnieść wrażenie, że to właśnie ta grupa stanowi ową odrębność,
mimo tylu wieków wspólnego zamieszkiwania. Być może stało się to za sprawą
turystów, których zainteresowanie, czyni
z tej grupy novum. Mimo że Tatarzy zawsze tu byli, to, jak
zwracają uwagę rozmówcy, oni teraz się
ujawnili.
Być może dla ludzi mieszkających tutaj, to sąsiedzi, lecz dla nas – badających – są zagadką.
Nawet w dobie globalizacji…
Ewa Krygiel
*
Kruszyniany to
mała wieś niedaleko Sokółki. Mieszkańcy zwykli mawiać żartobliwie, że brak im czasu na pracę. Skąd to zabawne
powiedzenie?
Tutaj, obok siebie, żyją prawosławni, katolicy i muzułmanie, a
każdy współmieszkaniec to dobry znajomy, przyjaciel, który powinien znaleźć się przy rodzinnym, świątecznym stole. A
przecież okazji do świętowania jest
niemało: "dwie" Wielkanoce, prawosławna i katolicka, uroczyste zakończenie
muzułmańskiego ramadanu, kolejne weselne przyjęcia z okazji zaślubin małżeństw mieszanych,
Sabantuj - tatarskie święto pługa…
Słysząc od miejscowych o niekończącym się świętowaniu,
przejezdni, nawet jeśli nie uwierzą w żart o braku czasu na pracę, to i tak
zachwycą się atmosferą tej miejscowości, charyzmą przewodnika – rodowitego Tatara, albo – jak mawiają miejscowi – dziewiczym pięknem krajobrazu podlaskiego.
Może część z nich zapamięta to miejsce na dłużej? Zrozumie i poniesie dalej w
świat dobre wiadomości, które zrównoważą te złe, którymi bombardują nas
codziennie media? Może turyści odwiedzający
Kruszyniany przekażą dalej, że wyznawcy różnych religii i wyznań mogą żyć obok
siebie nawet w przyjaźni i pracować dla dobra własnej miejscowości?
Magdalena Chojnacka
*
Gdzie leży
granica wielce osławionej wschodniej gościnności? Czy niepewność związana
z wkraczaniem na cudze podwórko (w
sensie dosłownym i metaforycznym) jest uzasadniona? Czym powodowana?
Poniekąd pojawienie się o umówionej godzinie przed bramą respondenta
jest zachowaniem poprawnym, wytłumaczalnym. Jednak przekroczenie tego
pierwszego progu – furtki bez dzwonka, który zapowiedziałby przybycie obcego
– jest kontrowersyjne. Tym bardziej jeśli rychłe przekroczenie gościnnego progu wymaga obejścia niemal
całego domostwa.
Do wątpliwości będących skutkiem, bądźmy szczerzy, wtargnięcia na teren
informatora, można dodać jeszcze jedną: czy warto ryzykować w imię
przeprowadzenia tylko jednego wywiadu, całą
własną skórę, kiedy zamiast gościnnego lokalsa, powita nas lokalny Burek
strzegący jego domu? Jak zatem wyjść
obronną ręką z takiego ogródka, który wprost prowadzi do upragnionego rozmówcy,
od którego dzieli nas tylko naciśnięcie dzwonka?
Agata Meller