piątek, 12 kwietnia 2013

Nasz sokólski misz-masz


Do kawiarni Lukrecja trafiłam z polecenia. Nie będąc z Sokółki, zapewne sama nie znalazłabym tego miejsca; no chyba, że przypadkiem. Dla osoby niezorientowanej dotarcie do kawiarni nie jest takie proste, gdyż nie rzuca się w oczy wielkim szyldem reklamowym i usytuowana jest w bocznej uliczce, a nie na Rynku. Po kilku schodkach w dół otwieramy drzwi i pierwsze, co zwraca uwagę, to spory wybór różnych herbat i kaw. Do tego witryna z ciastkami, przyjemny zapach, wystrój, muzyka. W dalszej części przytulna salka, gdzie można po ciężkim dniu usiąść i napić się czegoś ciepłego, zaprosić dziewczynę na randkę czy przyjść pogadać z przyjaciółmi przy dobrym winie. Całości klimatu dopełnia właściciel miejsca, osoba charakterystyczna i lubiąca rozmawiać.
Można odnieść wrażenie, że zna wszystkich swoich klientów. Częstuje gości słodkim, napojami i żartami. W ciągu godziny, którą tam spędziłam, pojawili się najróżniejsi ludzie: młodzież, osoby starsze, kobiety i mężczyźni. Każdy po coś wpada, choćby na chwilę. Jedni na herbatę, inni po ciastko, a jeszcze inni po prostu porozmawiać z właścicielem. Wydaje się, że to znane miejsce nie tylko spotkań, ale i przekazywania informacji, zawiązywania znajomości, omawiania lokalnych spraw, wymiany myśli. To kolejna ciekawa odsłona Sokółki.
            Ewa Krygiel

*

Nie ma pracy, więc jak ludzie sobie radzą? Wyjazdy za granicę, do innych miast, ale każdy mieszkaniec Sokółki wie, że można sobie poradzić także w inny sposób. Papierosy, wódka, paliwo zza wschodniej granicy napędzają lokalny handel...
            Lokalne społeczności układają sobie codzienność zgodnie z tym, z czym przyjdzie im się zmierzyć w wyniku zamieszkiwania na danym terenie. Teren ten jest częścią większej całości, województwa, Polski. W Polsce o pracę, dobrą płacę trudno i o tym się w kraju mówi. Sąsiedzi, znajomi, kuzyni z Londynu, przybywający do rodzinnego kraju najczęściej na wigilijnego karpia lub zapalić znicz w listopadzie, dostarczają krajanom wiadomości, które utwierdzają i potęgują wyobrażnia o lepszym życiu, które toczy się gdzieś za zachodnimi granicami Polski.
            Starsi powiadają, że dzisiejsze granice to sztuczne granice. Opowiadają o dużym znaczeniu szlaków handlowych wiądących do Grodna, o czasach kiedy to Grodno miało w tych okolicach rangę znacznie wyższą niż Białystok. Młodsi na swój sposób radzą sobie z granicami, których nie znali za czasów swej młodości ich dziadkowie i pradziadkowie.
            Inne sposoby radzenia sobie? - Uwagę antropologa przyciąga mnogość sklepów z tanią odzieżą. Zgodnie z logiką ekonomii antropolog tłumaczy sobie – jest popyt są "szmateksy". Pod koniec praktyk zabiera swój plecak i co wygrzebał to i jego – jak głosi jedna z reklam na takowym sklepie.

Magda Chojnacka

*
           
Wywiad zakończony o godzinie 11, następny 12.30. Czas na zakupy. Poszukuję jakiegoś większego sklepu. Wybieram bułki "dzień dobry, jak pani idzie?" – miłe spotkanie z panią, z którą przeprowadzałam wywiad w poniedziałek. Razem wychodzimy ze sklepu. Pani zwraca uwagę na dużą liczbę TiRów poruszających się ulicą Białostocką, które są uciążliwe dla mieszkańców. Uciążliwe dla mieszkańców? Jak na załączonym obrazku, ponieważ w tym samym momencie na Magdalenę, niczym zaległy śmigus dyngus, spadają litry wody spod rozpędzonego samochodu ciężarowego. Ubrania mokre, dyktafon na szczęście ocalony. No cóż, dzwonię, przekładam wywiad i idę na ulicę Wodną, gdzie mieszkamy, aby zmienić ubranie…
   Magda Chojnacka

*

Jak daleko sięga nasza spostrzegawczość? Do jakiego stopnia obserwujemy, by wyciągnąć wnioski, a w którym momencie dokonujemy nadinterpretacji? Zainspirowana dwoma dyskusjami, które pozornie zupełnie różniły się tematem i celem, spacerowałam dziś po mieście zastanawiając się, czym i w którym momencie nasza obserwacja różni się od zaciekawionych spojrzeń mieszkańców, wcale nie kryjących się z zainteresowaniem względem nowych przybyszów ‘na ich ziemi’. Przyjęcie hipotezy, iż to, co robimy my, młodzi etnolodzy, można postrzegać jako bardziej subtelne, jest o tyle kusząca co niebezpieczna. Sama próba potwierdzenia jej mogłaby w jednym momencie podważyć wszelkie podstawy – choćby przez sam fakt przebywania w prywatnym domu naszego informatora.
Oktawia Szreniawa

*
W etnologii chodzi o ludzi. W Sokółce spotkałam się z ciekawym określeniem na chowanie dzieci: hodować. Tutejsza hodowla robi wrażenie. Ludzie otwierają przed nami drzwi swoich domów, zdarza się, że bez wcześniejszej zapowiedzi. Pomagają znaleźć respondentów. Znajdują czas między pracą i zakupami a popołudniową mszą świętą, żeby z nami porozmawiać. Dają jabłko na drogę. Częstują herbatą, kawą, pyzami, ciasteczkami, czekoladą, cukierkami i przepyszną nalewką z aronii. Czy smakołyki te były tak samo dobre, jak konfitury z truskawkami, które ukrywająca się przed Niemcem respondentka w czasie tajnych lekcji podczas okupacji wyjadała pod łóżkiem swej nauczycielki? Na pytanie co ma największą wartość w Sokółce, usłyszałam dla mnie ludzie. Ludzie, ludzie, jeszcze raz ludzie.
        Natalia Nojek
*
W sobotę rano zjawił się u nas nieoczekiwanie wesoły starszy pan, którego poznałyśmy poprzedniego dnia pod słupem informacyjnym. Podczas wspólnego spaceru zaprowadził nas do kościoła św. Antoniego, gdzie pokazał Cudowną Hostię, po czym dalej szeptał z przejęciem o mistrzu z Krakowa oraz o tym, gdzie znajdował się grób Pana Jezusa w poprzednim roku. W czasie niedzielnej mszy świętej ksiądz witał przybyłych pielgrzymów, którzy byli może bardziej zorientowani niż my i wiedzieli, co trzeba powiedzieć na jednym tchu oraz jakie panują zwyczaje podczas rozdawania Komunii. Dowiedziałam się potem, że cud w Sokółce zainteresował nawet grupę Azjatów obwieszonych szalikami z napisem Sokółka. Poznana po mszy życzliwa pani mieszkająca w kolorowym bloku próbuje wytłumaczyć, że dla niej słowo cud jest takie zwyczajne, ona nazwałaby to znakiem. Dla innej osoby cudem jest to, że ludzie więcej się modlą. Ja mimo dwukrotnej wizyty w świątyni nie zdążyłam się nawet przyjrzeć Cudownej Hostii. Dlatego chciałabym jeszcze tam wrócić.
         Natalia Nojek
*
Mamy Tatarów, mamy cud… Cud eucharystyczny nie będzie tu wspominany po raz pierwszy. Pielgrzymki, procesje, uzdrowienia. To pierwszy temat wielu rozmów o Sokółce. Trudno się dziwić, że opowiadają o nim tutejsi katolicy, skoro jeszcze przed uznaniem przez Kościół  to zjawisko przyciągnęło uwagę całego kraju. Kiedy jednak jako najważniejsze wydarzenie historyczne cud eucharystyczny wymieniają tutejsi Tatarzy trzeba przyznać, że „coś jest na rzeczy” – czy wciąż chodzi tylko o religijny wymiar? A co jest najważniejsze dla katolika? Sprowadzenie Tatarów. I co teraz? My tu dobrze żyjemy razem. Sokółka chwali się wielokulturowością. A co to jest wielokulturowość? Wielokulturowość to różnorodność. A gdzie ją widać? A na pomnikach. Świątyniach. Napisach.
Krystyna Lewińska
*
O religii bez patosu…
- Dwie religie w jednym łożu nie mogą być.
- Panie, w łóżku nie przystoi o religii rozmawiać.
Takim rubasznym stwierdzeniem podsumowuje się tu dyskusję o trudnościach w porozumieniu międzyreligijnym. Jakie trudności? Inne kultury? Spotykają się na poziomie żartów o teściowej. Czytając o izolacji czy o sprzecznych dogmatach można spodziewać się przywiązania do odrębności, tymczasem na poziomie praktycznych relacji zaskakują indywidualne rozwiązania na przekór schematowi antagonizmu.

Krystyna Lewińska
*
To co z tymi różnymi kulturami? Zewsząd sprzeczne informacje. Mówi się, że Tatarzy to zamknięta grupa. A tu mieszane związki. Mówi się, że są zgodni między sobą. Czy na pewno? Mówi się, że to muzułmanie. No tak, muzułmanie, ale jacy? Z jednej strony: Jesteśmy Tatarami. Z drugiej: Te koraliki to jakieś innowacje, których miejsce jest w piekle. Ale kto o tym decyduje? To nasz Islam gorszy?
(Nie wiem, jak to zakończyć ładnie…).
Krystyna Lewińska

*
Z dnia na dzień pojawiamy się na ‘nieznanej sobie ziemi’. W kościele, pod cerkwią lub gdzieś w innej części miasta, zachowując się na początku jak grzeczni turyści z aparatami fotograficznymi,  stopniowo jednak zaczynamy ingerować w życie ludzi, zadając pytania, nad którymi większość z nich na co dzień nie ma czasu się zastanowić lub co gorsze oczekując od nich odpowiedzi tak oczywistych i normalnych, że aż trudnych do udzielenia.
                                                                                                                       Oktawia Szreniawa
*
Wymagania respondentów – kim tu jesteśmy?
Pani podpisze, że to emeryt oszukany, emeryturę mi obcięli! Pani pójdzie do burmistrza, ja panią zaprowadzę. Do nich to nie ma sensu, oni nic nie wiedzą.
                                                                                                                       Krystyna Lewińska
*
Antropolog na polowaniu
Na antropologii powinni wykładać specjaliści od myślistwa. Praca etnologa w terenie niewiele wszak różni się od ich fachu. Żeby upolować respondenta często należy śledzić tropy na śniegu – zwłaszcza, gdy gospodarz nie używa drzwi frontowych. Miast czaić się w nocy na leśnej ambonie, można czyhać na informatorów bladym świtem pod amboną kościelną. Jak łowczy przygląda się zwierzynie przy paśniku, tak etnograf obserwuje ludzi pasących się informacjami przy mitycznym słupie. Gdy uda się nie spłoszyć rozmówcy, jest szansa na zdobycie trofeów – zamiast poroży kolekcję wzbogacają coraz to nowe nagrania, zdjęcia i pamiątki.
Michalina Januszewska
*
Nie taka Sokółka lokalna, jak ją malują!
Bywają godziny, gdy na sokólskich ulicach można spotkać tylko psa z kulawą nogą. Na pytanie o najciekawsze miejsce w okolicy niektórzy odpowiadają „a co tu oglądać?!”. Mimo tego czuć tu powiew światowości. W pobliskich Kruszynianach zaskoczony przybysz spoza Europy może porozmawiać płynną arabszczyzną. W Krynkach napotkamy unikalne w skali światowej rondo z szesnastoma odgałęzieniami – drugie tak okazałe jest tylko w Paryżu. Chętni do dalekiej podróży sokólszczanie mogą skorzystać z bezpośredniego połączenia do Anglii – korzystają, bo „pół Londynu to Sokółka”. Do tutejszego kościoła ciągną pielgrzymi z Litwy, Stanów Zjednoczonych a nawet Australii. Nic dziwnego, że etnolog pytający o najważniejsze miasto usłyszy stanowcze – „Sokółka oczywiście!”.
Michalina Januszewska
*
Tatarem, Białorusinem i Polakiem stworzył ich. I widział Bóg, że było to w Sokółce dobre. Bo choć trzy wielkie podlaskie religie pozornie bardzo się różnią i podkreślają swoją odrębność, mają jednak wiele wspólnego – choćby to, że tutejsze meczety zbudowane są na wzór kościoła i cerkwi. We wszystkich świątyniach unoszą się specyficzne zapachy. W powietrzu odczuć można zimowy chłód, lecz rekompensuje go gorąca wiara. Wszak wszyscy jesteśmy synami Adama i Ewy i wierzymy w jednego Boga, chociaż w różny sposób.
Michalina Januszewska
*
Jakim językiem mówi się na Podlasiu? No takim po prostu, zrozumiałym dla wszystkich mieszkańców okolicznych wiosek, różniącym się jedynie delikatnie poszczególnymi głoskami. Swojej mowy nie zapomni się nigdy, choć w mieście to już mówią inaczej. A co na to język ciała? Jest swobodny przy posiłku, kiedy dzieli się tę chwilę przy wspólnym stole; rozluźniony i burzący dystans, gdy wspomina się z rozrzewnieniem czasy dzieciństwa; spięty i nerwowy, gdy próbuje się przywołać w pamięci fakty z dalekiej przeszłości okolic; buńczuczny, gdy edukuje się przybysza z zachodu w lokalnych dowcipach weselnych. Ta mowa jest najlepiej rozpoznawalna, najprostsza w odczytaniu, bo gdy znaczenie słowa z rosyjskiego umknie, to zmarszczenie brwi, grymas ust podpowie co właściwie rozmówca miał na myśli.
Agata Meller


*
W czasie spotkania padają słowa: dużo w Sokółce jest i takich, że po prostu rąbią.  Osoba, która nie jest stąd, a której udałoby się podsłuchać zaledwie tylko ten fragment rozmowy pewnie pomyślałaby, że chodzi o drewno. Podlasie – kraina, co puszczami i kniejami stoi, więc w ten surowiec bogata. A jak dowiedziałam się od innej osoby lepiej palić drewnem niż węglem. Chociaż wszystko pasuje, to nie chodzi o to, co wydaje się oczywiste. Ten, który rąbie, mówi niezrozumiale. I to nie tylko dla osób z innego regionu, ale często z innej wsi czy miasta. Jedni mówią, że to polski, ale taki prosty, inni, że to tak po naszemu. Informatorka martwi się czy ją zrozumiem, chociaż po polsku mówi poprawnie. Tylko niekiedy gubi słowa, za to, jak sama mówi, bez problemu dogada się z Białorusinem.  Ktoś inny w rozmowę wplata przysłowia po rosyjsku i przygląda mi się uważnie. Gdy uda mi się zrozumieć, uśmiecha się serdecznie, gdy proszę o pomoc bardzo chętnie tłumaczy. Z jedną panią rozmawiam o ziołach. Wymieniać nazw nie chce, bo i tak pewnie nie znam, ale ulega moim prośbom. Miała rację. Ani cyborek, ani boże drzewko nic mi nie mówią.                                   Bardzo dużo cierpliwości trzeba mieć do takiego badacza. Niekiedy trzeba mu tłumaczyć, coś co wydaje się oczywiste,  a poza tym zdarza mu się rąbać coś po swojemu.

Kaśka Schinkel


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz