Do kawiarni Lukrecja
trafiłam z polecenia. Nie będąc z Sokółki, zapewne sama nie znalazłabym tego
miejsca; no chyba, że przypadkiem. Dla osoby niezorientowanej dotarcie do
kawiarni nie jest takie proste, gdyż nie rzuca się w oczy wielkim szyldem
reklamowym i usytuowana jest w bocznej uliczce, a nie na Rynku. Po kilku
schodkach w dół otwieramy drzwi i pierwsze, co zwraca uwagę, to spory wybór
różnych herbat i kaw. Do tego witryna z ciastkami, przyjemny zapach, wystrój,
muzyka. W dalszej części przytulna salka, gdzie można po ciężkim dniu usiąść i
napić się czegoś ciepłego, zaprosić dziewczynę na randkę czy przyjść pogadać z
przyjaciółmi przy dobrym winie. Całości klimatu dopełnia właściciel miejsca,
osoba charakterystyczna i lubiąca rozmawiać.
Można odnieść wrażenie,
że zna wszystkich swoich klientów. Częstuje gości słodkim, napojami i żartami.
W ciągu godziny, którą tam spędziłam, pojawili się najróżniejsi ludzie:
młodzież, osoby starsze, kobiety i mężczyźni. Każdy po coś wpada, choćby na
chwilę. Jedni na herbatę, inni po ciastko, a jeszcze inni po prostu porozmawiać
z właścicielem. Wydaje się, że to znane miejsce nie tylko spotkań, ale i
przekazywania informacji, zawiązywania znajomości, omawiania lokalnych spraw,
wymiany myśli. To kolejna ciekawa odsłona Sokółki.
Ewa Krygiel
*
Nie ma pracy, więc jak ludzie sobie radzą? Wyjazdy za granicę, do innych
miast, ale każdy mieszkaniec Sokółki wie, że można sobie poradzić także w inny
sposób. Papierosy, wódka, paliwo zza wschodniej granicy napędzają lokalny
handel...
Lokalne społeczności układają sobie
codzienność zgodnie z tym, z czym przyjdzie im się zmierzyć w wyniku
zamieszkiwania na danym terenie. Teren ten jest częścią większej całości,
województwa, Polski. W Polsce o pracę, dobrą płacę trudno i o tym się w kraju
mówi. Sąsiedzi, znajomi, kuzyni z Londynu, przybywający do rodzinnego kraju
najczęściej na wigilijnego karpia lub zapalić znicz w listopadzie, dostarczają krajanom
wiadomości, które utwierdzają i potęgują wyobrażnia o lepszym życiu, które
toczy się gdzieś za zachodnimi granicami Polski.
Starsi powiadają, że dzisiejsze
granice to sztuczne granice. Opowiadają o dużym znaczeniu szlaków handlowych wiądących do Grodna, o czasach kiedy to Grodno miało w
tych okolicach rangę znacznie wyższą niż Białystok. Młodsi na swój sposób radzą
sobie z granicami, których nie znali za czasów swej młodości ich dziadkowie i
pradziadkowie.
Inne sposoby radzenia sobie? - Uwagę
antropologa przyciąga mnogość sklepów z tanią odzieżą. Zgodnie z logiką
ekonomii antropolog tłumaczy sobie – jest popyt są "szmateksy". Pod
koniec praktyk zabiera swój plecak i co wygrzebał to i jego – jak głosi
jedna z reklam na takowym sklepie.
Magda
Chojnacka
*
Wywiad
zakończony o godzinie 11, następny 12.30. Czas na zakupy. Poszukuję jakiegoś
większego sklepu. Wybieram bułki "dzień dobry, jak pani idzie?" –
miłe spotkanie z panią, z którą przeprowadzałam wywiad w poniedziałek. Razem
wychodzimy ze sklepu. Pani zwraca uwagę na dużą liczbę TiRów poruszających się
ulicą Białostocką, które są uciążliwe dla mieszkańców. Uciążliwe dla
mieszkańców? Jak na załączonym obrazku, ponieważ w tym samym momencie na
Magdalenę, niczym zaległy śmigus dyngus, spadają litry wody spod rozpędzonego
samochodu ciężarowego. Ubrania mokre, dyktafon na szczęście ocalony. No cóż,
dzwonię, przekładam wywiad i idę na ulicę Wodną, gdzie mieszkamy, aby zmienić
ubranie…
Magda Chojnacka
*
Jak
daleko sięga nasza spostrzegawczość? Do jakiego stopnia obserwujemy, by
wyciągnąć wnioski, a w którym momencie dokonujemy nadinterpretacji?
Zainspirowana dwoma dyskusjami, które pozornie zupełnie różniły się tematem i
celem, spacerowałam dziś po mieście zastanawiając się, czym i w którym momencie
nasza obserwacja różni się od zaciekawionych spojrzeń mieszkańców, wcale nie
kryjących się z zainteresowaniem względem nowych przybyszów ‘na ich ziemi’.
Przyjęcie hipotezy, iż to, co robimy my, młodzi etnolodzy, można postrzegać
jako bardziej subtelne, jest o tyle kusząca co niebezpieczna. Sama próba
potwierdzenia jej mogłaby w jednym momencie podważyć wszelkie podstawy – choćby
przez sam fakt przebywania w prywatnym domu naszego informatora.
Oktawia
Szreniawa
*
W
etnologii chodzi o ludzi. W Sokółce spotkałam się z ciekawym określeniem na
chowanie dzieci: hodować. Tutejsza hodowla robi wrażenie. Ludzie otwierają
przed nami drzwi swoich domów, zdarza się, że bez wcześniejszej zapowiedzi.
Pomagają znaleźć respondentów. Znajdują czas między pracą i zakupami a
popołudniową mszą świętą, żeby z nami porozmawiać. Dają jabłko na drogę.
Częstują herbatą, kawą, pyzami, ciasteczkami, czekoladą, cukierkami i
przepyszną nalewką z aronii. Czy smakołyki te były tak samo dobre, jak
konfitury z truskawkami, które ukrywająca się przed Niemcem respondentka w
czasie tajnych lekcji podczas okupacji wyjadała pod łóżkiem swej nauczycielki?
Na pytanie co ma największą wartość w
Sokółce, usłyszałam dla mnie ludzie.
Ludzie, ludzie, jeszcze raz ludzie.
Natalia Nojek
*
W
sobotę rano zjawił się u nas nieoczekiwanie wesoły starszy pan, którego
poznałyśmy poprzedniego dnia pod słupem informacyjnym. Podczas wspólnego
spaceru zaprowadził nas do kościoła św. Antoniego, gdzie pokazał Cudowną
Hostię, po czym dalej szeptał z przejęciem o mistrzu z Krakowa oraz o tym,
gdzie znajdował się grób Pana Jezusa w poprzednim roku. W czasie niedzielnej
mszy świętej ksiądz witał przybyłych pielgrzymów, którzy byli może bardziej
zorientowani niż my i wiedzieli, co trzeba
powiedzieć na jednym tchu oraz
jakie panują zwyczaje podczas rozdawania Komunii. Dowiedziałam się potem, że cud w Sokółce zainteresował nawet grupę
Azjatów obwieszonych szalikami z napisem Sokółka.
Poznana po mszy życzliwa pani mieszkająca w kolorowym bloku próbuje
wytłumaczyć, że dla niej słowo cud jest
takie zwyczajne, ona nazwałaby to znakiem.
Dla innej osoby cudem jest to, że ludzie
więcej się modlą. Ja mimo dwukrotnej wizyty w świątyni nie zdążyłam się
nawet przyjrzeć Cudownej Hostii. Dlatego chciałabym jeszcze tam wrócić.
Natalia Nojek
*
Mamy Tatarów, mamy cud… Cud
eucharystyczny nie będzie tu wspominany po raz pierwszy. Pielgrzymki, procesje,
uzdrowienia. To pierwszy temat wielu rozmów o Sokółce. Trudno się dziwić, że
opowiadają o nim tutejsi katolicy, skoro jeszcze przed uznaniem przez
Kościół to zjawisko przyciągnęło uwagę
całego kraju. Kiedy jednak jako najważniejsze wydarzenie historyczne cud
eucharystyczny wymieniają tutejsi Tatarzy trzeba przyznać, że „coś jest na
rzeczy” – czy wciąż chodzi tylko o religijny wymiar? A co jest najważniejsze
dla katolika? Sprowadzenie Tatarów. I co teraz? My tu dobrze żyjemy razem. Sokółka chwali się wielokulturowością. A
co to jest wielokulturowość? Wielokulturowość to różnorodność. A gdzie ją
widać? A na pomnikach. Świątyniach. Napisach.
Krystyna Lewińska
*
O religii bez patosu…
- Dwie religie w jednym łożu nie mogą być.
- Panie, w łóżku nie przystoi o religii rozmawiać.
- Panie, w łóżku nie przystoi o religii rozmawiać.
Takim
rubasznym stwierdzeniem podsumowuje się tu dyskusję o trudnościach w
porozumieniu międzyreligijnym. Jakie trudności? Inne kultury? Spotykają się na
poziomie żartów o teściowej. Czytając o izolacji czy o sprzecznych dogmatach
można spodziewać się przywiązania do odrębności, tymczasem na poziomie
praktycznych relacji zaskakują indywidualne rozwiązania na przekór schematowi
antagonizmu.
Krystyna
Lewińska
*
To co z tymi różnymi kulturami? Zewsząd
sprzeczne informacje. Mówi się, że Tatarzy to zamknięta grupa. A tu mieszane
związki. Mówi się, że są zgodni między sobą. Czy na pewno? Mówi się, że to
muzułmanie. No tak, muzułmanie, ale jacy? Z jednej strony: Jesteśmy Tatarami. Z drugiej: Te
koraliki to jakieś innowacje, których miejsce jest w piekle. Ale kto o tym
decyduje? To nasz Islam gorszy?
(Nie
wiem, jak to zakończyć ładnie…).
Krystyna Lewińska
*
Z
dnia na dzień pojawiamy się na ‘nieznanej sobie ziemi’. W kościele, pod cerkwią
lub gdzieś w innej części miasta, zachowując się na początku jak grzeczni turyści
z aparatami fotograficznymi, stopniowo
jednak zaczynamy ingerować w życie ludzi, zadając pytania, nad którymi
większość z nich na co dzień nie ma czasu się zastanowić lub co gorsze
oczekując od nich odpowiedzi tak oczywistych i normalnych, że aż trudnych do udzielenia.
Oktawia Szreniawa
*
Wymagania
respondentów – kim tu jesteśmy?
Pani podpisze, że to emeryt
oszukany, emeryturę mi obcięli! Pani pójdzie do burmistrza, ja panią
zaprowadzę. Do nich to nie ma sensu, oni nic nie wiedzą.
Krystyna Lewińska
*
Antropolog na polowaniu
Na
antropologii powinni wykładać specjaliści od myślistwa. Praca etnologa w
terenie niewiele wszak różni się od ich fachu. Żeby upolować respondenta
często należy śledzić tropy na śniegu – zwłaszcza, gdy gospodarz nie
używa drzwi frontowych. Miast czaić się w nocy na leśnej ambonie, można
czyhać na informatorów bladym świtem pod amboną kościelną. Jak łowczy przygląda
się zwierzynie przy paśniku, tak etnograf obserwuje ludzi pasących się
informacjami przy mitycznym słupie. Gdy uda się nie spłoszyć rozmówcy,
jest szansa na zdobycie trofeów – zamiast poroży kolekcję wzbogacają
coraz to nowe nagrania, zdjęcia i pamiątki.
Michalina
Januszewska
*
Nie taka Sokółka lokalna, jak ją
malują!
Bywają
godziny, gdy na sokólskich ulicach można spotkać tylko psa z kulawą nogą. Na
pytanie o najciekawsze miejsce w okolicy niektórzy odpowiadają „a co tu
oglądać?!”. Mimo tego czuć tu powiew światowości. W pobliskich Kruszynianach
zaskoczony przybysz spoza Europy może porozmawiać płynną arabszczyzną. W
Krynkach napotkamy unikalne w skali światowej rondo z szesnastoma
odgałęzieniami – drugie tak okazałe jest tylko w Paryżu. Chętni do dalekiej
podróży sokólszczanie mogą skorzystać z bezpośredniego połączenia do Anglii –
korzystają, bo „pół Londynu to Sokółka”. Do tutejszego kościoła ciągną
pielgrzymi z Litwy, Stanów Zjednoczonych a nawet Australii. Nic dziwnego, że
etnolog pytający o najważniejsze miasto usłyszy stanowcze – „Sokółka
oczywiście!”.
Michalina
Januszewska
*
Tatarem,
Białorusinem i Polakiem stworzył ich. I widział Bóg, że było to w Sokółce
dobre. Bo choć trzy wielkie podlaskie religie pozornie
bardzo się różnią i podkreślają swoją odrębność, mają jednak wiele wspólnego –
choćby to, że tutejsze meczety zbudowane są na wzór kościoła i cerkwi. We
wszystkich świątyniach unoszą się specyficzne zapachy. W powietrzu odczuć można
zimowy chłód, lecz rekompensuje go gorąca wiara. Wszak wszyscy jesteśmy synami
Adama i Ewy i wierzymy w jednego Boga, chociaż w różny sposób.
Michalina
Januszewska
*
Jakim
językiem mówi się na Podlasiu? No takim po prostu, zrozumiałym
dla wszystkich mieszkańców okolicznych wiosek, różniącym się jedynie delikatnie
poszczególnymi głoskami. Swojej mowy nie zapomni się nigdy, choć w mieście to
już mówią inaczej. A co na to język ciała? Jest swobodny przy posiłku, kiedy
dzieli się tę chwilę przy wspólnym stole; rozluźniony i burzący dystans, gdy
wspomina się z rozrzewnieniem czasy dzieciństwa; spięty i nerwowy, gdy próbuje
się przywołać w pamięci fakty z dalekiej przeszłości okolic; buńczuczny,
gdy edukuje się przybysza z zachodu w lokalnych dowcipach weselnych. Ta
mowa jest najlepiej rozpoznawalna, najprostsza w odczytaniu, bo gdy
znaczenie słowa z rosyjskiego umknie, to zmarszczenie brwi, grymas ust podpowie
co właściwie rozmówca miał na myśli.
Agata Meller
*
W czasie spotkania padają słowa: dużo w Sokółce jest i takich, że po prostu
rąbią. Osoba, która nie jest stąd, a
której udałoby się podsłuchać zaledwie tylko ten fragment rozmowy pewnie
pomyślałaby, że chodzi o drewno. Podlasie – kraina, co puszczami i kniejami
stoi, więc w ten surowiec bogata. A jak dowiedziałam się od innej osoby lepiej palić drewnem niż węglem. Chociaż
wszystko pasuje, to nie chodzi o to, co wydaje się oczywiste. Ten, który rąbie, mówi niezrozumiale. I to nie
tylko dla osób z innego regionu, ale często z innej wsi czy miasta. Jedni
mówią, że to polski, ale taki prosty,
inni, że to tak po naszemu.
Informatorka martwi się czy ją zrozumiem, chociaż po polsku mówi poprawnie.
Tylko niekiedy gubi słowa, za to, jak sama mówi, bez problemu dogada się z Białorusinem. Ktoś inny w rozmowę wplata przysłowia po
rosyjsku i przygląda mi się uważnie. Gdy uda mi się zrozumieć, uśmiecha się
serdecznie, gdy proszę o pomoc bardzo chętnie tłumaczy. Z jedną panią rozmawiam
o ziołach. Wymieniać nazw nie chce, bo i tak pewnie nie znam, ale ulega moim
prośbom. Miała rację. Ani cyborek,
ani boże drzewko nic mi nie mówią. Bardzo dużo
cierpliwości trzeba mieć do takiego badacza. Niekiedy trzeba mu tłumaczyć, coś
co wydaje się oczywiste, a poza tym
zdarza mu się rąbać coś po swojemu.
Kaśka
Schinkel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz